Portal tworzy kreatywna agencja marketingowa:

Jak zarobić podwójnie na jednym filmie

Michał Toczyski | Młoda Krew Biznesu

Wytwórnie filmowe od początku istnienia kina doskonale wiedziały, jak dobrze zarobić na przeciętnym widzu. Umiejętność dostosowania się do panujących trendów, gustów wybrednych krytyków i zmieniających się stylów wizualnych to od zawsze były domeną ludzi pracujących dla Hollywoodzkich gigantów. XXI przyniósł nam jednak nowy trend, lecz tym razem, już nie na samo życzenie widzów. Nastała epoka „Odgrzewanych kotletów”.

Nie będę się w tym felietonie rozpisywał, nad ilością wydawanych sequeli przeciągu ostatnich lat. Nie będę pisał o ich jakości, o ich odtwórczości, jak poprawiają poprzednika oryginału, o ich zawirowaniach fabularnych, byle tylko utrzymać serię przy życiu. Nie będę - dlatego, „że nieśmiertelne” serie towarzyszą nam od początków kina i towarzyszyć będą zawsze.

Jeśli odtwórczość i brak oryginalnych pomysłów był największym problemem kina do tej pory, to teraz nadszedł czas jeszcze większego „lenistwa”. Czas sprzedaży tego samego filmu, dwukrotnie jako nowy produkt.

I cięcie…

Zaczęło się od Tarantino. Zastosował on niezwykle sprytną i trafną zagrywkę, dzieląc „Kill Billa” na dwie części. Udało mu się dzięki temu osiągnąć parę kluczowych kwestii. Po pierwsze rozszerzył swoje dzieło o wiele dodatkowych scen, których nie upchnąłby w jednym filmie. Po drugie, udało mu się nabrać widza. Nie oszukujmy się, po genialnych ostatnich momentach części I, spodziewaliśmy się dużo ciekawszej kontynuacji, w zamian, czego otrzymaliśmy nudny melodramat w oprawie filmu akcji. I wreszcie po trzecie najważniejsze. Udało mu się zarobić podwójnie. Pierwsza część zarobiła 180 milionów dolarów, a część 2 zarobiła niewiele mniej, bo 153 miliony. Genialna strategia, dwa produkty przy jednej produkcji.

Specjaliści od marketingu wytwórni Warner Bros postanowili zastosować ten sam motyw z ekranizacją siódmej części Harrego Pottera.. Parcelacja ekranizacji na dwie części, oczywiście cieszy fanów młodego czarodzieja, gdyż książka Pani J.K Rowling, zostanie zapewne dokładnie przełożona na język filmu. Ale to tylko pozorny powód tego zabiegu. Bracia Warner zdali sobie sprawę, że seria nie uchronię dobiega końca, a wraz z nią miliony dolary wypływów. Nakręcenie dwóch filmów do jednej książki, jest rzutem na taśmę wytwórni, która chce wycisnąć z cytryny tyle, ile tylko można. Marketingowcy zapewne plują sobie w brodę, że nie wpadli na ten pomysł przy poprzednich częściach.

Zróbmy to jeszcze raz!

Chociaż remake’i powstawały, już w pierwszych latach XX wieku, trend na „odgrywanie” filmów znacznie się rozszerzy w ostatnim 15-leciu. Ich kwestia, jest jedna niezwykle skomplikowana i ma zarówno dobre, jak i złe strony. Robiąc remake’a można zastosować dwa podejścia – oddajemy hołd rewelacyjnemu oryginałowi, przy okazji, albo wykorzystujemy znaną markę do zbicia fortuny.

„Nowe wersję” przyciągają widza, po pierwsze dlatego, że kojarzy tytuł i po drugie technika ich wykonania jest o wiele atrakcyjniejsza. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z młodszej widowni sięgnął po np. „Wojnę Światów” z 1953 roku(według mnie najlepsza ekranizacja tej powieści, jaka kiedykolwiek powstała), kiedy o wiele łatwiej dostać nową, naszpikowaną efektami specjalnymi wersję Spielberga z 2005 roku. Nawet najwybitniejszy oryginał przegra dziś z cukierkowym „odświeżeniem”. Tu pojawia się ich największy problem, a jest nim obawa, że oryginały zaczną popadać w zapomnienie. Kto dziś pamięta o „The Thing” z 1951, kiedy mamy równie świetną i równie zostającą w pamięci wersję z 1982? Kto w ogóle wie, że ten tytuł w ogóle jest remake’iem?

Rządza pieniądza niszczy legendy. Kiedy w 2006 wychodził „nowy” OMEN, miałem nadzieję, że będzie choć po części tak dobry, jak oryginalna trylogia. Niestety, jest to doskonały przykład jak spartaczyć film i jak szybka chęć zarobienia, profanuję dorobek kulturowy niektórych kultowych dzieł. Podobnych przykładów jest mnóstwo. Natura człowieka jest jednak taka, że bardziej pamięta to, co złe, niż to, co dobre. Niesmak pozostaje, zamiast wspominać genialne oryginały, w głębi umysłu siedzieć będzie okropny remake.

Nie jestem przeciwnikiem odświeżania filmów. Chce podobnie jak wszyscy, by robiono to dobrze, a nie ze względu na markę przynoszącą zyski.

Wersja Super Specjalna

Oczywistością jest, że każda reedycja przynosi zmiany i multum innych dodatków. Tak było, kiedy przeprowadzano digitalizacje taśm na DVD, tak jest i będzie w epoce Bluray i przyszłych formatów. To prosty sposób na zarobek i jak najbardziej uczciwy. Chcą oglądać klasyki na nowym sprzęcie musimy się dostosować - rzecz jasna.

Problem pojawia się, kiedy reedycję zamiast od razu trafić na półki sklepowe, trafiają z powrotem do kin.

Pierwszym taki przypadkiem, którą pamiętam była reedycja starej trylogii „Gwiezdnych Wojen” w 1997 roku. Mimo tego, że zachłanność Georga Lucasa, jest powszechnie znana, zabieg ten był całkowicie uzasadniony. Po pierwsze, dlatego, że w filmie zaszły daleko idące zmiany pod względem technicznym i nie tylko(przypis. Ale to dłuższa historia), a po drugie to był to gorący okres niedługo przed premierą Nowej Trylogii.

Cała Saga powróci pewnie jeszcze nie raz na ekrany kin, bo jak to określił „Wujek” Lucas – „Filmy nigdy nie zostały skończone”. Już teraz, mamy zapowiedź wszystkich epizodów Star Wars w technologii 3D, a co przyniosą kolejne lata niewiadomo.

Jednakże to, co zrobił James Cameron z Avatarem, przekroczyło stukrotnie kwestię dobrego smaku. Avatar jest niewątpliwie niesłychanym postępem technologicznym i miodem podczas przyglądania się wszystkim efektem specjalnym. Najbardziej kasowy film ostatnich, lat to jednak za mało. Cameron postanowił wprowadzić „Edycję Rozszerzoną” swojego dzieła. Wszystko pięknie ładnie, ale czy to „rozszerzenie” musiało oznaczać TYLKO 8 minut dodatkowych scen? Mało tego zapowiedziana już, kolejna edycja na DVD ma być SUPER ROZSZERZONA zawierające jeszcze niewiarygodna ilość kolejnych czterech minut. Pamiętam, kiedy wypuszczano na DVD specjalne edycje trylogii Władcy Pierścieni. Dostawaliśmy od 20 do nawet 40 minut, nieznanych wcześniej fragmentów filmów, które idealnie uzupełniały historię. Rozszerzenie Avatara w porównaniu można nazwać jedynie kpiną.

Ciemna strona zakrywa wszystko…

To, że pieniądz rządzi światem filmu, wiadomo nie od dziś. Jak każda branża chce zarobić jak najwięcej, czy jak najniższych kosztach produkcji. Czy trzeba jednak perfidnie naciągać kinomanów? Czy trzeba sięgać po mało uczciwe techniki?

Pozostał nam tylko jeden środek defensyw – po prostu nie płacić za ten sam kotleto dwa, czy nawet więcej razy.

Mateusz Pawłowski

Dodaj nowy komentarz

Zawartość pola nie będzie udostępniana publicznie.
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.
  • Use to create page breaks.

Więcej informacji na temat formatowania

CAPTCHA
Przepisz cyfry i litery z obrazka. Stanowi to zabezpieczenie przed spamem. Jeśli znaki są nieczytelne, kliknij ikonę odświeżenia obrazka (dwie strzałki nad ikoną głośnika).